Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Długa noc snów
DŁUGA NOC SNÓW
Kiedy już potrafiła porozumieć się ze Starcami, przestali się jej wydawać podobni jeden do drugiego. I wcale nie byli starzy. Przynajmniej nie ta trójka, która najczęściej zajmowała się pilnowaniem jej, karmieniem i odprowadzaniem na długie seanse snów. Nauczyli się mówić do niej Janine, albo przynajmniej wymawiać coś, co brzmiało podobnie. Ich imiona były dość skomplikowane, tyle że każde miało skróconą formę, na przykład Tar, Tor, czy Hooay, reagowali, kiedy się tak do nich zwracała z jakąś prośbą, czy po prostu dla zabawy. A bawili się bardzo chętnie, jak szczeniaki. Gdy wydostawała się z jaskrawoniebieskiego kokonu, wycieńczona i spocona, przeżywszy kolejne życie i kolejną śmierć, po skończeniu następnej lekcji z zalecanego przez Najstarszego kursu, jeden ze Starców zawsze czekał, żeby z nią trochę pogwarzyć, pomruczeć czy pogłaskać.
Ale to nie wystarczało. Nic nie było w stanie ukoić jej po tym wszystkim, co ciągle, wciąż od nowa działo się we snach.
Każdy dzień był podobny do poprzedniego. Po kilku godzinach niespokojnego snu, który nie dawał wytchnienia, przeważnie coś jadła. Czasami mogła się pobawić w berka czy łaskotki z Hooayem lub Torem. Niekiedy udawało się jej trochę połazić po Niebie Heechów, ale nigdy nie spuszczano jej z oka. A potem Tor czy też Hooay, albo któryś z pozostałych, delikatnie prowadził ją z powrotem do kokonu, pomagał jej wejść do środka i godzinami, które wydawały się całym życiem, Janine była kimś innym. I to kimś bardzo dziwnym. Kobietą. Mężczyzną. Istotą młodą, starą, szaloną, kaleką - za każdym razem kimś innym. Lecz nigdy w pełni człowiekiem. Większość tych istot nie była ludźmi. Zwłaszcza te najwcześniejsze, najstarsze.
Życia, które „śniła" i które czasowo były najbliższe, w największym stopniu przypominały jej własne. Były to chyba losy istot niepodobnych do Tora, Tara, czy Hooaya. Zazwyczaj nie napełniały jej przerażeniem, choć wszystkie kończyły się śmiercią. Przeżywała przypadkowe, chaotyczne fragmenty z ich zmagazynowanych pamięci, odzwierciedlające życie krótkie i niepewne, czy też posępne i zaszczute. Kiedy zaczęła rozumieć mowę istot, które ją więziły, zorientowała się, że przeżywane przez nią życia zostały specjalnie wybrane do zmagazynowania (ale według jakiego kryterium?). Każde zawierało jakąś specjalną naukę. Każde było lekcją, z której korzystała. Nauczyła się rozmawiać z żyjącymi - rozumieć ich ponurą egzystencję. Podjęła ich obsesyjną potrzebę posłuszeästwa. Byli niewolnikami. Czy też może trzymanymi dla przyjemności zwierzątkami? Kiedy robili to, co im kazał Najstarszy, byli posłuszni, a więc dobrzy. Kiedy z rzadka zdobywali się na nieposłuszeästwo, spotykała ich kara.
Między jednym a drugim seansem czasem widywała Wana, czasem siostrę. Celowo trzymano ich z dala od siebie, z początku nie rozumiała, dlaczego. Zrozumiała dopiero później i w duchu śmiała się z tego kawału, który był zbyt wielkim sekretem, żeby się nim podzielić nawet z żartownisiem Torem. Lurvy i Wan także byli na etapie zdobywania wiedzy i znosili to niewiele lepiej.
Po pierwszych sześciu „snach" znała już mowę Starców. Co prawda jej narządy mowy nie najlepiej układały się do świergotliwych dźwięków ich języka, ale można ją było zrozumieć. A co ważniejsze - mogła wydawać polecenia. Było to znaczne ułatwienie. Kiedy miała wrócić do swej celi, nie musieli jej już poganiać, ani rozbierać, gdy nadchodziła pora kąpieli. Po dziesiątej lekcji wręcz się zaprzyjaźnili. Po piętnastej Janine (a także Lurvy i Wan) wiedzieli prawie wszystko o Niebie Heechów, również i to, że Starcy nie są i nigdy nie byli Heechami.
Najstarszy też nie był Heechem.
A zatem kim? Tego się z lekcji nie dowiedziała. Tar i Hooay, dokładając wszelkich starań, próbowali jej wyjaśnić, że Najstarszy to Bóg. Ta odpowiedź jej nie zadowalała. Jak na boga był zbyt podobny do swoich wyznawców, by stworzyć Niebo Heechów, czy jakikolwiek jego element, na przykład swoje własne ciało. Nie. Niebo Heechów zostało zbudowane przez Heechów i tylko oni wiedzieli, w jakim celu, a Najstarszy Heechem nie był. Przez cały ten czas ogromna maszyna nawet nie drgnęła, stała bez ruchu, jak martwa, podtrzymując w sobie resztkę zamierającego życia. Dla Janine, kiedy przechodziła przez centralne wrzeciono, wyglądała jak pomnik. Czasami zauważała niemrawy błysk jasnego koloru wokół zewnętrznych sensorów, tak jakby maszyna znajdowała się na granicy przebudzenia, a być może przyglądała się im spod półprzymkniętych powiek. W takich momentach Hooay i Tar przyśpieszali kroku. Nie było wtedy mowy o łaskotkach czy żartach. Przeważnie przemykali w absolutnej ciszy. Któregoś dnia w jej cieniu spotkali się z Wanem - Janine właśnie szła do kokonu, Wan z niego wracał. Hooay zaryzykował i pozwolił im ze sobą porozmawiać.
- Skóra mi cierpnie na jej widok - rzuciła Janine.
- Mógłbym ją dla ciebie zniszczyć, gdybyś tylko chciała - puszył się chłopiec, z niepokojem spoglądając przez ramię na maszynę. Ale powiedział to po angielsku i był na tyle mądry, by nie tłumaczyć tych słów strażnikom. Tyle że już sam ton głosu Wana zaniepokoił nieco Hooaya, który kazał Janine czym prędzej odejść.
Janine zaczynała nawet lubić swoich strażników, tak jak można lubić ogromnego, łagodnego psa pociągowego, który mówi. Dużo czasu upłynęło, zanim zauważyła, że młoda samica Tar jest w ogóle samicą, albo że jest młoda. Wszyscy mieli rzadki zarost na twarzy i nad oczodołami, charakterystycznymi dla samców naczelnych. Coraz bardziej widziała w nich istoty o indywidualnych cechach, niż przedstawicieli klasy „dozorców". Potężniejszy i ciemniejszy z dwu samców nazywał się Tor, co stanowiło tylko jedną sylabę z długiego i misternego imienia, z którego brzmienia Janine potrafiła wychwycić jedynie słowo „ciemny". Ale nie odnosiło się ono do jego karnacji. Bo właściwie był jaśniejszy niż jego współziomkowie. Imię to miało raczej coś wspólnego z przygodą z dzieciństwa, która mu się przytrafiła w odległym, rzadko odwiedzanym zakątku Nieba, gdzie wieczny metal Heechów rzucał niewiele światła. Tor przycinał swą brodę tak, że sterczała po obu stronach szczęki jak dwa rozczapierzone rogi. To właśnie Tor najbardziej lubił żarty i cieszył się, kiedy Janine bawiła się z nim. Na przykład żartował sobie z niej mówiąc, że jeśli jej samiec, Wan, jest w rzeczywistości równie bezpłodny jak wtedy, kiedy przebywa z Lurvy, będzie musiał poprosić Najstarszego, żeby mu pozwolił ją zapłodnić. Janinę, pieszcząc w sercu swoją słodką tajemnicę, nie odczuwała lęku. Ale też i nie odstręczało jej to, ponieważ Tor przypominał sympatycznego satyra i wydawało się jej, że w jego słowach wyczuwa żartobliwy ton. Przestała uważać siebie za smarkacza. Po każdym kolejnym długim śnie stawała się coraz starsza. W snach przeżywała zbliżenia seksualne, jakich nigdy w życiu nie doznała - czasami jako kobieta, choć nie zawsze. Często odczuwała ból i zawsze własną śmierć. Przeżycia takie nie zostały zarejestrowane na podstawie opowieści żywej osoby - wyjaśnił jej to Hooay, bynajmniej nie w zabawie. O zabawie nie mogło być przecież mowy w chwili, gdy tłumaczył jej, jak otwiera się mózg, który następnie wprowadza się do maszyny rejestrującej. Janinę przybyło lat, kiedy się o tym wszystkim dowiedziała.
W miarę upływu czasu sny stawały się coraz dziwniejsze i coraz bardziej odległe.
- Przenosisz się w daleką przeszłość - wyjaśnił jej Tor. - Ten jest najstarszy - tłumaczył w drodze do kokonu - a może i ostatni.
- Czy to kolejny dowcip, czy zagadka? - zatrzymała się przy błyszczącej leżance.
- Nie, Danine - powagą pogładził sterczące w bok kępki zarostu. - Nie będzie ci się podobał.
- Dziękuję.
Uśmiechnął się marszcząc kąciki swoich smutnych, łagodnych oczu.
- Ale to ostatni, który ja ci mogę dać. Być może Najstarszy pokaże ci potem jeden ze swoich snów. Podobno kiedyś coś takiego już zrobił, ale ja nie wiem, kiedy. Nikt tego w każdym razie nie pamięta.
- Zaczynam się bać - Janine głośno przełknęła ślinę.
- Mnie też kiedyś napełnił strachem - powiedział łagodnie. - Ale pamiętaj, to tylko sen. - Zamknął jej siatkę nad głową i Janine przez chwilę walczyła ze snem, lecz jak zawsze uległa... i stała się kimś innym.
Żyła sobie kiedyś pewna istota. Samica, w każdym razie nie „rzecz", jeśli wierzyć Kartezjuszowi, ponieważ miała świadomość własnej egzystencji i dlatego była to „ona".
Nie miała imienia. Ale pośród swoich współziomków wyróżniała się ogromną blizną, która biegła od ucha do nosa - ślad po kopycie umierającej drapieżnej bestii, która o mały włos jej nie zabiła. Oko z tej strony zagoiło się, lecz powieka została nieco zniekształcona, więc można by ją nazwać „Zezulką".
Zezulka miała swój dom. Nic szczególnego - po prostu wygniecione gniazdo w kępce czegoś, co przypominało trzcinę papirusa, częściowo osłonięte wzgórkiem ziemi. Ale Zezulka i jej krewni codziennie wracali do tych swoich gniazd i to wyróżniało ich od wszystkich innych żywych osobników, którzy poza tym byli zupełnie do nich podobni. I jeszcze jednym nie przypominali istot żyjących obok nich - tym, że posługiwali się przedmiotami, które nie stanowiły części ich ciała. Zezulka nie była piękna. Mierzyła niewiele ponad metr. Nie miała brwi - zlewały się z nimi włosy na czaszce. Nie owłosione były tylko nos i kości policzkowe. Nie miała również podbródka. Dłonie wyposażone były w palce, zazwyczaj zaciśnięte, tak że wierzch dłoni pokrywały blizny i odciski - nie potrafiła za dobrze rozdzielać palców - w każdym razie nie lepiej niż palce u stóp, które prawie z identyczną wprawą chwytały różne przedmioty.
Zezulka była w ciąży, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Osiągnęła dojrzałość i mogła rodzić już po piątej porze deszczowej swego życia. Nim skończyła trzynaście lat była w ciąży dziewięć czy dziesięć razy nie wiedząc o tym nigdy do momentu, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że nie może już tak szybko biegać, że coraz trudniej jej z taką piłką w brzuchu wyrywać wnętrzności drapieżnego zwierzęcia, i że jej sutki zaczynają nabrzmiewać pokarmem. Wśród pięćdziesięciu osobników społeczności, w której żyła, przynajmniej czwórka to były jej dzieci. Kilkunastu samców mogło być lub było ich ojcami. Zezulka zdawała sobie sprawę relacji matka - dziecko, ale nie z tej drugiej. Co najmniej jeden z młodych samców, o którym wiedziała, że to jej dziecko, mógł spokojnie być ojcem kolejnego i wcale jej to nie niepokoiło. To co robiła z samcami, kiedy ciało poniżej jej chudych pośladków nabrzmiewało i czerwieniło się, nie miało w jej odczuciu żadnego związku z rodzeniem dzieci. Ani też z przyjemnością. To tak, jakby coś ją swędziało i należało się podrapać. Zezulka nie potrafiła określić, co to „przyjemność", chyba, że jako brak bólu. Ale nawet gdyby zrozumiała co to jest przyjemność, to mało jej zaznała w swoim życiu.
Kiedy ziejący ogniem lądownik Heechów z rykiem pojawił się ponad chmurami, Zezulka oraz pozostali czym prędzej uciekli. Żadne z nich nie widziało, jak lądownik osiadł na ziemi.
Jeśli wyławiasz rozgwiazdę z dna morza, łopatą wyciągasz ją z kubła pełnego mułu i wrzucasz do zbiornika, a następnie biolog rozpina ją i bada jej system nerwowy - to czy rozgwiazda świadoma jest tego, co się z nią dzieje?
Zezulka miała więcej świadomości niż rozgwiazda. Ale z drugiej strony - tak niewiele jeszcze w życiu przeżyła. Nic nie rozumiała z tego, co się jej przydarzyło od momentu, kiedy zobaczyła ten jaskrawy błysk. Nie poczuła ukłucia usypiającej igły. Nie wiedziała, że została zaniesiona do lądownika, gdzie zamknięto ją wraz z dwunastoma współziomkami. Nie poczuła przytłaczającego przyśpieszenia, kiedy startowali, ani nieważkości w czasie podróży. Nie wiedziała, co się z nią działo aż do chwili, gdy na powrót pozwolono jej się obudzić. Ale też nie rozumiała tego, co wtedy zobaczyła.
Wszystko było inne!
Woda. Woda, którą piła, nie pochodziła już z zamulonego brzegu rzeki, lecz z błyszczącej, twardej rynny. Kiedy nachylała się, by ją chłeptać, spod powierzchni nie wyłaniała się żadna istota, gotowa ją zaatakować.
Słońce i niebo. Nie było słońca! Nie było chmur ani deszczu. Tylko twarde, błyszczące niebieskim światłem ściany, a nad głową błyszczący niebieski sufit.
Jedzenie? Nie było żadnej żywej istoty, którą dałoby się złapać i rozerwać na strzępy. Tylko płaskie, twarde, pozbawione smaku grudki substancji do żucia. Napełniały żołądek i nigdy ich nie brakowało. Choćby nie wiem ile jedli, ciągle pojawiały się następne.
Najbardziej trwożyły ją obrazy, dźwięki i zapachy. Smród, jakiego nigdy w życiu nie czuła - aż kręcił w nosie i napawał przerażeniem. Unosiła się też woń jakiejś żywej istoty, lecz nigdy nie widziała tego, kto ją wydzielał. Równie przykry był brak normalnych zapachów. Na przykład jelenia czy antylopy. Albo kota (na szczęście!). Nie było nawet smrodu ich własnych odchodów, w każdym razie nie za mocny. Rzadko chronili się gdzieś w ciągu dnia, a miejsce, w którym tulili się razem do snu, po każdym ich wyjściu czyszczono. Tam urodziło się jej dziecko. Pozostali narzekali, że jego jęki nie dają im spać. Kiedy obudziła się i chciała je podnieść do piersi, żeby złagodzić nieco gorący uścisk w sutkach, dziecka już nie było. Nie zobaczyła go nigdy więcej.
Dziecko Zezulki było pierwszym, które zniknęło tuż po narodzeniu. Ale nie ostatnim. Przez piętnaście lat członkowie niewielkiej rodziny australopiteków jedli, kopulowali, dzieci się rodziły, dorośli starzeli, lecz w sumie ich liczba malała, ponieważ małe natychmiast po urodzeniu zabierano. Wyglądało to tak: któraś z samic kucała, parła, stękała i rodziła. Potem wszyscy zasypiali, a kiedy się budzili, noworodka już nie było. Od czasu do czasu umierał jakiś dorosły, albo prawie umierał, bo leżał skulony jęcząc i wiedzieli, że już więcej nie wstanie. Potem znowu wszyscy szli spać. W tym czasie dorosły albo jego ciało znikało. Było ich trzydzieścioro, potem dwadzieścioro, potem dziesięcioro - w końcu została tylko Zezulka, bardzo stara, dwudziestodziewięcioletnia samica. Wiedziała, że jest stara. Nie wiedziała, że umiera. Czuła tylko rozdzierający ból w brzuchu i łkając z trudem łapała powietrze. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że umarła. Wiedziała tylko, że ten ból ustał i wtedy uświadomiła sobie inny ból. A nawet właściwie nie ból. Coś dziwnego - odrętwienie. Widziała, ale dziwnie płasko, migocząco, w dziwacznej rozstrzelonej gamie barwnej. Nie potrafiła patrzeć w ten sposób, nie rozpoznawała rzeczy, które widzi. Próbowała odwrócić wzrok, ale oczy się nie poruszały. Próbowała poruszyć głową, rękoma, nogami, ale nie mogła, bo ich nie miała. W takim stanie znajdowała się dość długo.
Zezulka nie była preparatem - takim, jak spreparowany przez biologa układ nerwowy kruchej rozgwiazdy. Była eksperymentem.
Ale eksperymentem niezbyt udanym. Próba zachowania jej tożsamości w pamięci maszyny nie powiodła się z tych samych względów, z jakich nie powiodły się wcześniejsze próby z pozostałymi członkami plemienia, czyli z powodu reakcji chemicznych nie adekwatnych do receptorów, niepełnego przepływu informacji, czy niewłaściwego kodowania. Eksperymentujący Heechowie natykali się po kolei na te wszystkie problemy i jakoś je rozwiązywali. W jej przypadku nie odniesiono sukcesu, czy też odniesiono połowiczny sukces z innego powodu. Istota, którą można by nazwać „Zezulka", miała za mało tożsamości. Nie była biografią czy nawet dziennikiem. Stanowiła raczej coś w rodzaj ucensus datum - przerywanej bólem i ilustrowanej strachem.
Ale nie był to jedyny eksperyment, jaki Heechowie w tym czasie przeprowadzali.
W innym fragmencie ogromnej maszynerii, która krążyła po orbicie ziemskiego Słońca, w odległości pół roku świetlnego zaczynały nowy rozdział swojego życia skradzione dzieci. Żyły zupełnie inaczej niż Zezulka - w swej egzystencji podlegały automatycznej kontroli, heurystycznym testom i zaprogramowanym wyzwaniom. Heechowie zorientowali się, że te australopiteki, choć daleko im do istot inteligentnych, noszą w sobie zalążki przyszłej, mądrzejszej rasy. Postanowili przyśpieszyć ten proces.
Postęp jaki osiągnięto w ciągu piętnastu lat, od chwili porwania kolonii z jej prehistorycznego domu w Afryce aż do śmierci Zezulki, nie był zbyt imponujący. Ale Heechów to nie zniechęcało. Nie spodziewali się zbyt wielkich sukcesów po piętnastu latach. Ich plany sięgały znacznie dalej.
Ponieważ jednak plany te wymagały, by wszyscy znaleźli się zupełnie gdzie indziej na długo przedtem nim jakakolwiek iskra inteligencji wyjrzy z oczu jednego z potomków Zezulki, zbudowali co potrzeba. Skonstruowali i zaprogramowali artefakt, który miał istnieć wiecznie. Tak to zorganizowali, że pożywienie CHON docierało z odpowiedniego przetwarzacza substancji kometarnej, który i tak już obsługiwał inne obiekty, a który potencjalnie był równie długowieczny. Skonstruowali maszyny, by co jakiś czas sprawdzały umiejętności potomków tych dzieci i powtarzały zapisy tak często, jak tylko potrzeba do sporządzenia schematu tożsamości, któremu można by się później przyjrzeć. Jeśli oczywiście którykolwiek z Heechów miałby kiedyś wrócić i sprawdzić wyniki eksperymentu. Choć, ze względu na inne plany, taka ewentualność wydawała im się bardzo mało prawdopodobna.
Ich plany zawierały jednak wiele alternatyw, większość z nich równoległych, ponieważ przedmiot tych planów miał dla nich ogromne znaczenie. Może nikt z nich nie wróci. Albo może wrócą tylko niektórzy.
Zezulka nie potrafiła porozumiewać się czy działać w jakikolwiek sposób, więc eksperymentujący Heechowie zapobiegliwie wymazali afektywne fragmenty z jej zapisu i postawili go na półce jak książkę w bibliotece - żeby mogli z niej w przyszłości skorzystać ci, którzy zechcą (kimkolwiek będą). To zadanie przypadło właśnie Janine, która miała przeżywać to, co Zezulka przeżyła setki tysięcy lat temu. Zmagazynowane pamięci przekazywały pewne klucze i dane tym pokoleniom, które byłyby w stanie je zrozumieć. Heechowie jak zawsze posprzątali po sobie. I oddalili się, pozwalając, żeby i ten eksperyment, podobnie jak wiele innych, toczył się własnym torem.
Przez osiemset tysięcy lat.
- Danine - jęczał Hooay. - Danine, żyjesz?
Popatrzyła na niego, ale obraz nie był ostry - wyglądał jak zamglony księżyc w pełni ze sterczącymi z tyłu dwoma ogonami komet.
- Pomóż mi wstać - załkała. - Zabierz mnie stąd!
Ten sen był najgorszy ze wszystkich. Janine czuła się zgwałcona, pobita, rozdarta, inna. Jej świat już nigdy nie będzie taki, jak dotychczas. Nie znała słowa „australopitek", ale wiedziała, że życie, w którym przed chwilą uczestniczyła, było życiem zwierzęcia. A nawet gorzej, bo w jakimś ciemnym zakamarku mózgu Zezulki jaśniała iskierka myślenia, a potem i niechciana zdolność do odczuwania strachu.
Janine była wykończona i czuła się starsza od Najstarszego. Dopiero co skończyła piętnaście lat, a już nie była dzieckiem. Ten kredyt został już wyczerpany. Dzieciństwo miała za sobą. Zatrzymała się przy pomieszczeniu o pochyłych ścianach - swojej celi.
- Danine, co się stało? - spytał Hooay z niepokojem.
- Opowiem ci kawał - odparła.
- Nie wydaje mi się, żeby ci było do śmiechu.
- Ale to śmieszne. Posłuchaj. Najstarszy zamknął Wana z moją siostrą, żeby się rozmnażali. Tyle że ona nie będzie miała dzieci. Przeszła operację i nie może już rodzić.
- Nic w tym śmiesznego - zaoponował. - Nikt by czegoś takiego nie zrobił!
- Ale ona zrobiła. Nic się nie bój - dodała szybko. - Nie ukarzą cię za to. Teraz po prostu przyprowadź chłopca do mnie.
W jego łagodnych oczach błysnęły łzy.
- Jak mam się nie bać? Może powinienem obudzić Najstarszego? - Łzy spływały mu po twarzy. Był przerażony.
Próbowała go pocieszyć i utulić, aż nadeszli pozostali Starcy, z którymi podzielił się strasznym dowcipem. Janine położyła się na swoim legowisku starając się nie słuchać ich ożywionych żałosnych głosów. Nie spała, ale leżała z zamkniętymi oczami, kiedy usłyszała jak Wan z Torem podchodzą do drzwi. Chłopiec został wepchnięty do środka. Wstała, żeby się z nim przywitać.
- Obejmij mnie, Wan - poprosiła.
Spojrzał na nią spode łba. Nikt mu nie wyjaśnił, o co chodzi. On też spędził swoją godzinę w leżance razem z Zezulka. Wyglądał okropnie. Nie miał czasu przyjść do siebie po grypie, nie nabrał sił i nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do istotnych zmian, jakie następowały w jego życiu od czasu, kiedy spotkał Herter-Hallów. Miał podkrążone oczy, bruzdy w kącikach ust, brudne nogi. Brudne też było jego podarte ubranie.
- Boisz się, że się przewrócisz? - zapiszczał.
- Nie, nie boję się. Przestań piszczeć. Mów do mnie normalnie.
Zrobił zdziwioną minę. Postarał się jednak przestawić głos na niższy ton, jak go tego uczyła.
- O co ci chodzi?
- Och, Wan! - pokręciła głową, niecierpliwie robiąc krok naprzód i stając niebezpiecznie blisko niego. Nie musiała mu mówić, co ma robić. Objął ją niczym automat - obydwoma ramionami na tej samej wysokości, jakby była beczką, którą trzeba podnieść, dłonie miażdżyły jej łopatki. Przycisnęła wargi do jego warg, z początku twardych, suchych i zaciśniętych, a potem rozchylonych.
- Pamiętasz, co to takiego? - spytała.
- Oczywiście, pocałunek.
- Ale nie tak. Spróbujmy jeszcze raz. Zobacz, jak ja to robię. - Wysunęła czubek języka spomiędzy przymkniętych warg i zaczęła nim delikatnie przesuwać po jego zamkniętych ustach. - Tak jest lepiej, nie uważasz? - odchyliła głowę do tyłu. - Czuję się jakbym... jakbym miała zwymiotować.
Przestraszony chciał cofnąć się o krok, ale znowu przysunęła się do niego.
- No, może to nie najlepsze określenie. Ale czuję się tak jakoś dziwnie.
Stał blisko niej - napięty, z głową odrzuconą do tyłu i bardzo zmieszanym wyrazem twarzy.
- Mały Jim mówi, że ludzie robią to przed kopulowaniem - starannie utrzymywał głos w dolnej tonacji. - Albo jedna osoba robi to, żeby sprawdzić, czy druga jest nagrzana.
- Tfu, co za słowo! Powiedz lepiej „zakochana".
- Myślę, że być zakochanym to co innego - odparł z uporem. - Ale faktycznie pocałunek jest związany z kopulowaniem. Mały Jim mówi...
Położyła mu ręce na ramionach.
- Tutaj nie ma Małego Jima.
- Tak, ale Paul nie chce, żebyśmy...
- Paula też nie ma - powiedziała dotykając jego szczupłej szyi czubkami palców, ciekawa swych odczuć. - Lurvy też. Poza tym, nie obchodzi mnie, co oni myślą. - Stwierdziła, że to bardzo dziwne uczucie. Właściwie nie było jej niedobrze, ale miała dziwaczne wrażenie, że w brzuchu jej się coś przelewa. Było to coś zupełnie nowego i nawet przyjemnego.
- Najpierw ja cię rozbiorę, a potem ty mnie. Przećwiczyli raz jeszcze pocałunek.
- Wydaje mi się, że teraz nie powinniśmy stać. - Chwilę później, kiedy leżeli, otworzyła oczy, żeby spojrzeć w jego szeroko rozwarte oczy.
Uniósł się nieco, żeby mieć lepszą pozycję i wyczuła, że się zawahał.
- Jeśli to zrobię, możesz zajść w ciążę.
- A jeśli nie zrobisz, chyba umrę.
Kiedy kilka godzin później Janine się zbudziła, Wan już nie spał, był ubrany. Siedział opierając się o poprzecinaną złotymi żyłkami ścianę. Serce Janine wyrywało się do niego. Wyglądał, jakby się postarzał o pięćdziesiąt lat. Wydawać by się mogło, że młodzieńczą twarz pożłobiły dziesiątki lat trudów i bólu.
- Kocham cię, Wan - powiedziała. Poruszył się.
- Ach tak... - pisnął. Potem się zreflektował i zniżył głos. - Tak, Janine - zamruczał. - Ja też cię kocham. Ale nie mam pojęcia, co też oni zamierzają..
- Chyba nie zrobią ci krzywdy.
- Mnie? - zdziwił się pogardliwie. - Martwię się o ciebie. Przecież spędziłem tu całe życie i prędzej czy później coś takiego musiało się stać. Ale ty... boję się o ciebie. Bardzo tam głośno - dodał ponuro. - Najwyraźniej coś się dzieje.
- Chyba nie zrobią nam krzywdy. Przecież nie mogliby nas już bardziej skrzywdzić - poprawiła się, mając na myśli leżankę snów. Odległe świergotliwe głosy zbliżały się. Zdążyła się ubrać i rozejrzeć dokoła, nim usłyszała, jak Tor pozdrawia stojącego przy drzwiach Hooaya.
Nie było najmniejszego śladu wskazującego na to, co się stało. Ani jednej kropli krwi. Ale kiedy zmartwiony i zdenerwowany Tor otworzył drzwi, zatrzymał się w progu przyglądając się im podejrzliwie i węsząc.
- Wygląda na to, że nie będę musiał cię zapładniać - powiedział serdecznie, ale sam był przestraszony. - Ach, Danine! Stało się coś strasznego. Tar zasnęła i starsza samica uciekła.
Zaciągnęli Wana i Janine do wrzeciona, w którym zebrali się prawie wszyscy Starcy. Tłoczyli się zatrwożeni. Troje z nich, przeraźliwie chrrapiących, leżało rozciągniętych na ziemi. Byli to Tar i dwaj pozostali strażnicy Lurvy, którzy nie sprostali swojemu zadaniu, i których wśród ogólnego przerażenia i potępienia przywleczono przed oblicze Najstarszego. On sam pozostawał bez ruchu na piedestale, a kolorowe kaskady światła ze szmerem obiegały jego obwody.
Żadna istota z krwi i kości nie potrafiła odczytać myśli Najstarszego. Był metalem. Był groźny. Nie można było go zrozumieć, czy też mu się przeciwstawić. Ani Wan, ani Janine, ani też żadne z jego piszczących dzieci nie było w stanie dostrzec strachu i złości, które w zawrotnym tempie przepływały przez obwody pamięci. Strachu, że coś zagraża jego planom. Wściekłości, bo dzieci nie wykonały jego rozkazów.
Trójka, która zawiniła, zostanie ukarana, choćby dla przykładu. Pozostałych, około dwustu, za to, że nie dopilnowali jego poleceń, też będzie należało ukarać, może tylko nie tak surowo, żeby nie wyginęła rasa. A jeśli chodzi o przybyszów - dla nich żadna kara nie wydawała się dostatecznie sroga. Może należało ich zniszczyć, tak jak każdy organizm, który zagraża zdrowiu swego gospodarza. A może należało zrobić coś więcej? Ale czy to, co leżało w jego możliwościach, było dostatecznie srogą karą?
Co był w stanie zrobić? Zmusił się do tego, żeby wstać. Janine zauważyła, że kiedy wyprostował się, strumienie świateł zamigotały i ułożyły w pewien wzór.
- Samicę należy złapać i zakonserwować - przemówił. - Natychmiast!
Stał niepewnie kołysząc się. Efektory kończyn drżały nierównomiernie. Ukląkł, raz jeszcze analizując różne możliwości. Wysiłek, żeby udać się do pomieszczenia kontrolnego i ustawić kurs, kłębowisko myśli, które go do tego zmusiły i pół miliona lat życia - wszystko to zbierało teraz swoje żniwo. Potrzebował czasu, żeby „odpocząć", by jego autonomiczny układ nerwowy mógł wyśledzić i naprawić wszelkie usterki, a tego czasu być może nie pozostało mu już za wiele.
- Nie budźcie mnie, dopóki nie wykonacie tego polecenia - powiedział i światła na powrót zaczęły mrugać dość przypadkowo, aż wygasły całkowicie.
Janine, drżąca ze strachu, wtulona w ramiona Wana, który stał plecami do Najstarszego, żeby w razie czego móc ją obronić, wiedziała, zanim ktokolwiek jej to wyjaśnił, że „zakonserwować" znaczy „zabić". Była przerażona.
A jednocześnie zaintrygowana.
Podczas procesu Starcy nie przestali chrapać, a na pewno nie zasnęli przypadkowo. Janine zorientowała się, że to na skutek użycia broni usypiającej. Wiedziała ponadto, że nikt z ich wyprawy takiej broni nie posiadał.
Dlatego wcale nie była zdziwiona, kiedy godzinę później, gdy z powrotem znaleźli się w celi, usłyszeli nagle za drzwiami stłumione chrapanie.
Nie zdziwiła się też, kiedy po chwili wbiegła do środka jej siostra wymachując bronią i coś do nich krzycząc. Wcale nie była zdziwiona, że za Lurvy pojawił się obszarpany Paul, który przeszedł nad śpiącym Torem. Nawet nie zdziwiło jej to, a właściwie nie za bardzo, kiedy zobaczyła, że jest z nimi jeszcze jeden uzbrojony mężczyzna, którego chyba rozpoznała. Nie miała całkowitej pewności. Ale tego kogoś znała jeszcze, kiedy była dzieckiem. Przypominał też osobę, którą widywała w przekazywanych z Ziemi programach P-wizyjnych i w życzeniach nadsyłanych z okazji świąt i urodzin - był to Robinette Broadhead.
Strona główna
Indeks